Zapraszamy do zapoznania się z historią Dominiki.
Była Wigilia. W oknach migotały choinkowe lampki. Kraków szykował się do świątecznej wieczerzy. Andrzej Kuczara stał na szpitalnym korytarzu. Jego serce rozdzierała rozpacz. Za drzwiami intensywnej terapii leżała jego córka. Nie wiedział czy będzie żyła…
Właśnie minęły dwa lata od czasu kiedy przeżywaliśmy te straszne chwile, a ja dopiero teraz czuję, że odreagowałam całą tę sytuację, że zszedł ze mnie stres i nerwy związane z tym co się stało. Dopiero teraz, kiedy Julka zaśnie, potrafię psychicznie odpocząć, usiąść wygodnie w fotelu i obejrzeć film – bo jeszcze niedawno myślałam tylko o niej, nic innego nie było dla mnie ważne, byłam strasznie zestresowana, co chwilkę chodziłam do niej sprawdzać czy wszystko jest w porządku i dotykałam jej główki czy nie ma temperatury. Przez długi czas podchodziłam do łóżeczka córki prawie co pięć minut, z czasem przerwy te zaczęły się wydłużać. Na szczęście pomogło mi w tym drugie dziecko, ale wtedy – dwa lata temu – myślałam, że tracę to jedyne.
Opisujemy fragment naszego życia, który całkowicie je zmienił, przewartościował priorytety. To są sprawy, o których trudno opowiadać, bo dotyczą życia i śmierci; być albo nie być; choroby i zdrowia; nieszczęścia i szczęścia – wszystkiego, co najważniejsze w każdym życiu, ale zamkniętego i zmieszanego w jednostkowym losie na bardzo krótkiej przestrzeni czasu. Choć mijają lata, nadal nie możemy zrozumieć, dlaczego to spotkało nas, jak to się stało, że jest dobrze, skoro mogło być zupełnie inaczej. Widzimy innych, których TO spotkało, podobnych do nas – jedni mieli więcej, inni mniej szczęścia – prawie wszyscy mamy taką myśl: żeby innych TO nie spotkało. Wiele jesteśmy w stanie zrobić, żeby urealnić choć fragment planu…
TO jest w wielu przypadkach śmiertelną chorobą – jest reakcją organizmu na jakiś czynnik chorobotwórczy (bakteria, wirus, grzyb itp.), polegającą na poddaniu się ciała, które na skutek nieprzewidywalnych stanów zapalnych, rozpadu kolejnych naczyń krwionośnych, szlaków nerwowych, w końcu całych narządów, ulega gwałtownej destrukcji. TO jest SEPSĄ. Właśnie na taką chorobę zapadło nagle i niespodziewanie nasze dziecko.
Wieczorem kładliśmy dwuletnią córeczkę, zdrową i wcześniej nigdy poważniej nie chorującą, do łóżka. Nad ranem targały nami sprzeczne uczucia. Mieliśmy dylemat czy wezwać karetkę, bo przez całą noc nie byliśmy w stanie żadnymi dostępnymi rodzicom środkami zbić 40-stopniowej gorączki. Jak najwcześniej się dało trafiliśmy do przychodni, w której raczej przypadkowo lekarka powzięła pewne podejrzenia i wypisała nam skierowanie na konkretny oddział. Po przestąpieniu progu szpitala wydarzenia toczyły się błyskawicznie, bo chodziło już o sekundy. Później trzy bezsenne doby wielkiego niepokoju o życie Soni. Śpiączka, zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, transfuzje krwi, punkcja lędźwiowa i ogromne wybroczyny na całym, malutkim ciele. Na szczęście cały personel tego szpitala był rzeczowy i profesjonalny, wyspecjalizowany w podobnych do naszego przypadkach. Dodatkowe transportowanie dziecka w stanie krytycznym nie wchodziłoby już w grę.
Każdy inny scenariusz tamtych wydarzeń doprowadziłby do zupełnie innych skutków. Wezwanie karetki równałoby się najprawdopodobniej podaniu środków przeciwgorączkowych i śmierci dziecka. Znamy takie historie… Co by było, gdyby lekarz odebrał nasz rozpaczliwy telefon o piątej rano? Co by było, gdybyśmy nie postawili się pacjentom w przychodni, którzy nie chcieli nas wpuścić bez kolejki, chociaż dziecko „przelewało się” przez nasze ręce? Co by było, gdyby lekarka, która nas przyjęła w zastępstwie naszego pediatry, nie miała przeczucia, że to może być zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, bo nie było oczywistych objawów? Co by było, gdyby skierowała nas do innego szpitala? Znamy takie historie… Najbardziej prawdopodobną dla nas odpowiedzią na wszystkie te scenariusze alternatywne jest… śmierć naszej córki i do końca życia będzie to już dla nas oczywiste.
DZISIAJ jesteśmy już spokojniejsi. Mamy dziecko, które nie odbiega rozwojem od swoich rówieśników, a czasami nawet zaskakuje nas swoją dojrzałością i umiejętnościami. Najpierw lekarze i pielęgniarki, potem my – rodzice, odnieśliśmy wielki sukces. Po pierwsze, Sonia przeżyła. Większość wybroczyn, a co najważniejsze te, które miała na twarzy, same się wchłonęły jeszcze w czasie ponad dwudziestodniowego pobytu w szpitalu. Pielęgnowanie ran zgodnie z zaleceniami sprawiło, że nie było zakażeń wtórnych, obyło się bez amputacji, bez przeszczepów skóry (wstępnie je przewidywano), choć wypadła w pośladku dziura aż do kości, a w kilku innych miejscach pozostały po ranach szpecące blizny. Przez pierwsze miesiące po chorobie, Sonia nie chodziła i bardzo cofnęła się w rozwoju fizycznym. Cieszyliśmy się życiem dziecka, choć na początku nie poznawała nas i liczyliśmy się z trwałym kalectwem, a także innymi powikłaniami.
Drastyczne przeżycia związane z chorobą Soni były przyczyną naszych kolejnych problemów rodzinnych. Sonia zachorowała gdy oczekiwaliśmy narodzin drugiego dziecka. Nasz dramat rozgrywał się w obecności nienarodzonej jeszcze Idy i wpłynął na nią, pomimo usilnych starań żeby tak się nie stało. Mimo, że Ida urodziła się zdrowa i w przewidzianym terminie, staliśmy się ponownie zakładnikami strachu o życie i zdrowie dziecka. Po przyjęciu kolejnych dawek zastrzyków z antybiotykami, jako niemowlę w reakcji na czwarty zastrzyk, doszło u niej do zatrzymania oddechu i akcji serca. Reanimacja była konieczna. Później bezdechy pojawiały się coraz częściej. Istniała obawa, że kolejne bezdechy wywołają u Idy padaczkę. Po wielu ciężkich chwilach i nagłych wizytach w szpitalach, zdecydowaliśmy się na podanie leków antypadaczkowych. Bezdechy były coraz rzadsze, miały coraz łagodniejszy przebieg. Potem ustały całkowicie.
W tym samym czasie Sonia nagle straciła słuch. Skarżyła się na szum w uszach i często nie reagowała, gdy nie patrzyła na osobę mówiącą do niej. Znowu szybko konsultowaliśmy się z różnymi laryngologami i każdy potwierdzał, że konieczna będzie operacja usunięcia migdałków. Nie chcieliśmy narażać dziecka na kolejne cierpienia związane tym razem z zabiegiem, ale nasz opór słabł. Wszystkie konsultacje i badania potwierdzały konieczność operacji. Czas naglił, bo utrata słuchu już była poważna i stale się zwiększała, a terminy oferowane w placówkach służby zdrowia wynosiły od pół roku do ośmiu miesięcy. Jakimś cudem udało się przyspieszyć zabieg. Znowu trafiliśmy na wspaniałego specjalistę z podejściem do dzieci. Choć Sonia sporo się nacierpiała i kiepsko zniosła zabieg, słuch jej się odbudował.
Pomimo tych wszystkich problemów, konieczności stałych konsultacji z różnymi specjalistami, nigdy nie zaniedbywaliśmy terminów szczepień. Wykupywaliśmy też dodatkowe szczepionki, wymieniane w kalendarzu szczepień jako zalecane. Nie oszczędzaliśmy na zdrowiu. Trudno było nam dotrzymać terminów kolejnych dawek szczepień, czy iniekcji przypominających, ale staraliśmy się ich za wszelką cenę przestrzegać. Szczepienia pomogły odbudować odporność u naszych córek. W przeciągu dwóch ostatnich lat ani Sonia, ani Ida nie przechodziły żadnej poważniejszej infekcji. Uważamy to za wielki SUKCES.
Obecnie mamy troje dzieci. Czymże jest atopia u Sergiuszka wobec naszych poprzednich problemów? Jesteśmy wariatami, że po tym wszystkim zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko? Ależ nie. Jesteśmy niepoprawnymi OPTYMISTAMI. Kochamy swoje dzieci nad życie. Wszystkim życzymy, żeby nie dotykały ich takie problemy jakie mieliśmy przez posocznicę u najstarszej córki. Chcielibyśmy pomagać innym, którzy nie mieli tyle szczęścia w swoich nieszczęściach. Jasno patrzymy w przyszłość. Staramy się spełniać marzenia naszych dzieci. Zadziwia nas Sonia, która miała problemy z chodzeniem, gdyż wybroczyny po posocznicy najbardziej spustoszyły jej stawy, sporo wylewów miała w uszach, potem prawie straciła słuch, a teraz jest w szkole muzycznej, gdzie dobrze sobie radzi. Uwielbia śpiewać i tańczyć. Ida chodzi na zajęcia baletowe i rytmiczne – tryska humorem. Sergiuszek trochę się drapie, gdy znowu ma wysypkę, ale od maleńkości wprawia się w miłości do tańca i muzyki – już gra na garnkach w kuchni i na kaloryferze. Przede wszystkim jesteśmy kochającą się RODZINĄ, a nasze przykre doświadczenia być może pomogą innym w rozwiązywaniu ich problemów.